wtorek, 26 listopada 2013

Rozdział 4

  Sierpień, 2004 rok

  Rześki podmuch wiatru odgarnął moje włosy z twarzy i pozwolił im na chwilę unieść się w powietrze. Wpatrywałam się w bezkresne morze, które pożerało falami wszystko, co stanęło mu na drodze do brzegu. Ten widok zawsze wprawiał mnie w dobry nastrój, pozwalał mi zapomnieć o szarej rzeczywistości. O wszystkich problemach, które pojawiły się w ostatnim czasie.
Zanurzyłam palce w miękkiej trawie i usiadłam po turecku na ziemi. Z wału wszystko było widać doskonale, a co najważniejsze, wiało tutaj najmocniej. Mogłam godzinami wdychać ukochany zapach morskiej soli, który działał na mnie jak mocny energetyk. A może w drugą stronę? Nie dawał mi energii, tylko stopniowo uspokajał i pomagał się wyciszyć? Nie wiedziałam dokładnie. Ale to nie miało dla mnie większego znaczenia.
Od śmierci Drake'a minęły dwa miesiące, a większość naszej rodziny nadal nie mogła się z tym pogodzić. Mama często snuła się, na w pół przytomna, po mieszkaniu i nawoływała zmarłego syna. Żal serce ściskał, kiedy się na to patrzyło.
Stephen postanowił udawać, że nic go to nie ruszyło, chociaż byłam pewna, że w środku wciąż opłakiwał utraconego brata. Rzucił się w wir pracy i od pogrzebu widziałam go tylko raz, kiedy przyjechał w sprawach służbowych do Ośrodka Szkoleniowego. Gdyby Paul "przypadkowo" nie skręciłby mi kostki, nie poszłabym do pielęgniarki i nawet przez te kilka krótkich sekund nie zobaczyłbym bladej, chudszej niż zwykle twarzy Stepha.
Ja cierpiałam najmniej, więc zostałam pocieszycielem. Nie dlatego, że nic do niego nie czułam, po prostu... tak postanowiłam. Prawdziwy łowcy nie płaczą, więc i ja nie mogłam płakać. Chciałam sprostać temu zadaniu, jakim było podtrzymywanie rodziny do końca żałoby.
Próbowałam wyciągnąć mamę z tego wyjątkowo kiepskiego stanu psychicznego. Zajmowałam Aurelię najmniejszymi błahostkami, byleby tylko przestała płakać. Choć na chwilę.
Kolejny podmuch wiatru zmusił mnie do zapięcia bluzy po samą szyję. Objęłam ramionami kolana i zapatrzyłam się w błękitne niebo.
- Rose! - zawołał ktoś za mną. Chwilę później usłyszałam wesołe poszczekiwanie, doskonale dla mnie znane.
Gloves.
I Aurelia, zapewne.
Odwróciłam się powoli, by kilka sekund później przytulić mocno siostrzyczkę. Dla zabawy pociągnęłam koniec jej długiego warkoczyka. Odwróciła się i "w pozycji bojowej" szukała wzrokiem sprawcy. Zaśmiałam się, a ona mi zawtórowała.
- O co chodzi? - Spytałam, uśmiechając się lekko.
- Bradley po ciebie przyjechał. - Powiedziała cicho. Odległe fale, które rozbijały się o skały niemal zagłuszyły te krótkie zdanie.
Znieruchomiałam.
Brad nie odwiedzał mnie od śmierci Drake'a. Ilekroć próbowałam się z nim skontaktować, udawał, że go nie ma, albo najnormalniej na świecie się rozłączał. Kilka razy u niego byłam i nie wpuścił mnie do pokoju.
Teraz miałam szansę mu to wszystko wygarnąć.
- Gdzie jest? - Zapytałam ledwo słyszalnie i powoli ruszyłam w stronę małego lasku, który dzielił mnie od domu. Marsz powoli zmienił się w trucht i nim się obejrzałam, pędziłam po między drzewami w stronę małej, białej posiadłości należącej do rodziny Tellwright'ów.
Kiedy tylko wybiegłam na drogę, zobaczyłam go od razu.
Stał odwrócony ode mnie plecami, opierając się o drzewo rosnące niedaleko frontowych drzwi. Czekał na mnie, tak jak kilka lat temu, kiedy bawiliśmy się w lesie w łowców. Bez najmniejszego zastanowienia popędziłam w jego stronę, a kiedy w końcu go dopadłam, złapałam się kurczowo jego koszuli. Miałam wrażenie, że zaraz zniknie, że to tylko moja wyobraźnia utworzyła go tak realistycznie, bo bardzo za nim tęskniłam.
- Rosalie... - Wyszeptał jedynie i objął mnie w talii. Staliśmy teraz blisko siebie, policzek przy policzku, udo przy udzie. Wydawało mi się, że odległości między nami nie da się jeszcze bardziej zmniejszyć.
Moja złość ulotniła się jak powietrze z przedziurawionej opony. Teraz myślałam tylko o tym, że jest tu, przy mnie i nic więcej się nie liczyło.
- Przepraszam. - Powiedział, odsuwając mnie najdelikatniej jak potrafił. - Przepraszam, że kazałem Ci czekać tyle czasu, ale byłem zajęty... badaniami.
- Badaniami? - Zdziwiłam się.
- Tak, badaniami. I myślę, że ich wyniki bardzo Cię zadowolą. - Uśmiechnął się tajemniczo.
- Czego wyniki? - Zmarszczyłam brwi. - O co chodzi, Bradley?
Wziął mnie za rękę.
- Chodź. Pokażę Ci.

***

Pokój Bradleya przypominał raczej salę treningową, niż zwykłą sypialnię szesnastolatka. Na biurku leżało kilka dobrze zaostrzonych noży, a do ściany przyczepiony był manekin dla amatorów sztuki walki. W szufladzie leżało kilka par bezpalczastych, skórzanych rękawic. Byłam pewna, że jest tu tyle broni, ze nie wszystko potrafiłabym nazwać.
Brad podszedł do biurka i zabrał z niego noże. Wrzucił je do otwartej szufladki i wyciągną dość dużą mapę naszego miasteczka. W średniej wielkości zielonej plamie rozpoznałam nasz mały lasek, a kiedy przyjrzałam mu się dokładniej, przez jego sam środek przejeżdżała długa, czerwona linia. Z pewnością została dorysowana.
-Pamiętasz, jak na zajęciach w Ośrodku Szkoleniowym mówili nam o wyprawach wampirów? - Spytał Bradley.
- Jasne, że pamiętam.
- Dwa miesiące temu wampiry przebiegały tuż obok...
- Czekaj. - Przerwałam mu. - Po co im te wyprawy?
Brad uśmiechnął się szeroko i usiadł na krześle przy biurku.
- Ostatnio podsłuchałem rozmowę telefoniczną ojca. Kilku Łowców śledziło grupkę bardzo młodych wampirów. Ich złapać jest najłatwiej, jeszcze nie maja rozwiniętego słuchu i węchu. Doszli za nimi do jakiegoś dziwnego, starego domu. Podejrzewają, ze to stamtąd wyruszają młode wampiry.
- A więc to tylko pisklęta. - Pokiwałam powoli głową. - A dokąd się przeprawiają?
- Do szkoły. - Powiedział krótko.
Otworzyłam szeroko oczy.
- Do szkoły?
- Tak, do akademii. Łowcy na razie nie chcą jej atakować, w końcu są tam tysiące wampirów. Najpierw muszą pozbierać nowych podopiecznych, a kiedy nas wyszkolą... - Bradley uśmiechnął się tajemniczo.
- Och... A po co Ci ta mapa? - Wskazałam na biurko.
- To są właśnie moje badania. Wampiry co miesiąc wybierają inną trasę, a mają ich dwanaście. Tak, to też podsłuchałem. - Powiedział, widząc moją minę.
- A co to za czerwona linia?
- Tu... - Wskazał na kreskę. - Tu będą przebiegać za dziesięć miesięcy. Niemal tuż obok naszych domów.

------------------------------------------------------------------------------
No i jest kolejny rozdział! Dobijecie do 7 komentarzy? :D
Wybaczcie, że nie komentuję waszych blogów, ale zazwyczaj nie mam czasu... Zaczął się ciężki rok szkolny, pełno testów, nowych przedmiotów i - co za tym idzie - siedzenie do późna przy książkach. Rozdziały piszę w zeszycie, nie codziennie zaglądam na komputer (więc pewnie mam u was pełno zaległości z notkami, ale to nadrobię kiedy indziej) i kiedy tylko mam okazję jedynie wrzucam rozdział i idę. :( Wybaczcie! :c


2 komentarze:

  1. I coś mi się zdaje, że właśnie on chce aby byli przy tym jak wampiry będą przebiegały :D Mam nadzieję,że nie mylę się :D Rozdział super ;) Czekam nn ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. Oczywiście, jako pierwsza mam zaszczyt i szczęście czytać twoje rozdziały. Ale postanowiłam (z racji tego, że ja również jestem czytelniczką twojego bloga) tutaj, w komentarzach dodawać swoje opinie i wrażenia po przeczytaniu każdego rozdziału.
    A więc kocham twoje opowiadanie. To po pierwsze. Po drugie - ciekawe, co knuje ten Brad. A co do Rose - uważam, że powinna jednak opieprzyć Brada za te jego nieodzywanie się. Ja bym tak zrobiła. Mógł przecież chociaż wyjaśnić, że ma coś ważnego do zrobienia, albo coś, a on tak bez słowa przez długi czas. I nagle pojawia się i normalnie jak gdyby nigdy nic chce rozmawiać z Rose.
    Nie wiem skąd to moje okrucieństwo. Być może dlatego, że Brad mnie wkurza, choć nie wiem dlaczego. Najbardziej lubię tego łowcę, który wprowadził Rose do tego świata, swiata łowców. Zapomniałam jak ma na imię, ale chyba na "Y"...
    A co do komentarzy - nie przejmuj się ! Ja też nie mam jakoś dużo czytelników, ale reklamuję swój blog wszędzie, gdzie się da. No i dalej go prowadzę. Najwyżej jak już go skończę, znajdą się czytelnicy...
    Ale się rozpisałam. !
    Pozdrawiam i życzę weny!

    OdpowiedzUsuń